Archiwum

Recenzja albumu Franka Oceana "channel ORANGE"

1. Start
2. Thinkin Bout You
3. Fertilizer
4. Sierra Leone
5. Sweet Life
6. Not Just Money
7. Super Rich Kids
8. Pilot Jones
9. Crack Rock
10. Pyramids
11. Lost
12. White
13. Monks
14. Bad Religion
15. Pink Matter
16. Forrest Gump
17. End

Pochodzący z Nowego Orleanu Frank Ocean działa w branży muzycznej już od 2007 roku. Najpierw jako anonimowy autor pisał teksty piosenek dla takich gwiazd jak Beyoncé, John Legend czy Brandy, później dołączył do hip-hopowej grupy OFWGKTA. Po jakimś czasie nareszcie dostał szansę nagrania swoich autorskich nagrań - w 2011 roku ukazał się jego mixtape "nostalgia, ULTRA.", który spotkał się z dużym zainteresowaniem. Od tamtego momentu artysta otrzymał możliwość nagrania pierwszej długogrającej płyty, ale i spoczywał na nim ogrom oczekiwań. Tak ważne wydarzenie muzyczne 2012 roku jakim było wydanie jego płyty "channel ORANGE", nie mogło zostać przeze mnie pominięte. Zapoznałam się z nią po raz pierwszy niedługo po jej premierze. Wówczas nie przypadła mi ona do gustu (często tak mam) i po prostu odłożyłam ją w kąt. Jednak postanowiłam dać jej drugą szansę i na własne uszy przekonać się, że pozytywne recenzje, jakie pojawiły się w internecie, z jakiegoś powodu zostały napisane. Końcem tego roku odtworzyłam krążek ponownie. I wsiąknęłam na dobre. Z małym opóźnieniem, ale i na moim blogu pojawia się recenzja tego wydawnictwa.

Na "channel ORANGE" muzyk całkowicie wychodzi z cienia i ukazuje, jak wartościowym jest artystą. Frank obraca się w takich gatunkach jak hip-hop, soul, rhythm and blues, a wszystko to opakowane jest w popowe, jazzowe i syntetyzatorowe dodatki. Nad brzmieniem "channel ORANGE" swoją pieczę sprawował w większej części sam Ocean. Swojej pomocnej ręki udzielili mu tacy producenci jak Pharrell Williams, André 3000 czy Earl Sweatshirt. Przesłuchując płytę wciąż zachwyca mnie jedno: niebywała lekkość kompozycji w których niespieszne dźwięki są niesamowitym dodatkiem do pełnego emocji wokalu Franka. Nic nie jest tu wymuszone, sztuczne, narzucające się słuchaczowi czy skrojone na typowy przebój. Na próżno szukać innego niedawno wydanego przez mężczyznę albumu w tym gatunku, który byłby wyprodukowany z takim rozmachem i zaangażowaniem. Każdy utwór prezentuje podobny poziom, żaden specjalnie się nie wybija ani nie obniża jakości. Kompozycje robią duże wrażenie nie tylko przesłuchując całość, ale i pojedynczo. Wszystko jest na właściwym miejscu. Cóż mogę więcej powiedzieć? Lepiej zobaczmy, jak prezentują się poszczególne utwory.


Singlowe "Thinkin Bout You" pomimo niezbyt przebojowej melodii ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. To utwór nieco zmysłowy, z oszczędnym rhythm and bluesowym podkładem, którego po prostu wspaniale się słucha. Frank daje popis swoich wokalnych możliwości. Po pierwszych odsłuchach kawałka "Pyramids" nie mogłam znieść wstawek techno, które gdzieniegdzie się pojawiają. Teraz już mi one praktycznie nie przeszkadzają. Podobają mi się tutaj zmiany tempa - momenty bardziej wyciszone przeplatają się z tymi bardziej dynamicznymi. Mamy tutaj wszystko począwszy od muzyki klubowej, nienachalnych syntetyzatorów, poprzez rytmy R&B i funku, a skończywszy na gitarowej solówce. To wszystko daje nam w sumie prawie dziesięć minut słuchania. I w żadnym wypadku nie jest to czas zmarnowany. Każdy kolejny utwór na swój sposób olśniewa, wystarczy wspomnieć o soulowym, słodko i radośnie brzmiącym "Sweet Life", przywołującym na myśl kompozycje Steviego Wondera. "Super Rich Kids" również posiada w sobie coś z twórczości tego wielkiego artysty. Fajny, wciągający bit utrzymuje się od początku trwania piosenki aż do jej końca. Może i przez to jest nieco monotonnie, ale ja dawno nie słyszałam czegoś tak dobrego. Nie potrafię się do niczego przyczepić. Niezwykle przyjemnym trackiem jest urokliwe "Lost" z funkującą gitarą. Pomimo niezbyt optymistycznego tekstu od tego utworu bije jakieś ciepło i niejednokrotnie poprawił mi on humor.

Wysokim poziomem charakteryzują się również zadziorne "Crack Rock" z elementami jazzu, bujające "Monks", "Pilot Jones" z pulsującym bitem oraz urocze "Sierra Leone". Przy końcówce robi nam się trochę patetycznie, a słychać to doskonale w utworach "Bad Religion" oraz "Pink Matter", które charakteryzuje ogrom emocji. W pierwszym z nich pierwsze skrzypce grają pełen przejęcia głos Franka oraz przepełniony żalem tekst, a prosta melodia jest tylko dodatkiem. To wspaniały utwór, który nie powinien zostać pominięty. "Pink Matter" też dostarcza sporej dawki uniesień. Na początku jest kameralnie i spokojnie, później wchodzi świetna wstawka André 3000 i głosy obu artystów fajnie się uzupełniają. Delikatna, gitarowa końcówka jest ciekawym zwieńczeniem całości. Komu jednak nie przypadło do gustu wrażliwe oblicze Franka, niech przesłucha urokliwego i melodyjnego "Forrest Gump". Przyjemne dźwięki gitary czynią ten numer słonecznym i miłym dla ucha. Na koniec mamy ponad ośmiominutowy utwór "End", który podoba mi się tylko w połowie, początek jest dla mnie trochę zbyt mdły. Za to druga część piosenki jest dużo lepsza. Oprócz dłuższych kompozycji mamy tutaj jeden krótki utwór otwierający - "Start" (który jednak niczego ciekawego nie wnosi) i trzy przerywniki - "Fertilizer" (fajna melodia, szkoda że nie zrobiono z tego dłuższego utworu), "Not Just Money" (samochodowa rozmowa, a raczej monolog jakiejś kobiety) oraz "White" (gdzie słyszymy grającego na gitarze Johna Mayera). Myślę, że album bardzo dobrze obyłby się bez tych momentów. Chociaż nie są one aż tak słabe.

Jestem zła na Franka. Dlaczego z tak ogromnymi możliwościami i wrażliwością muzyczną tak późno zdecydował się na wydanie swojej płyty? Takich artystów jak on potrzebuje muzyczny światek. Mam nadzieję, że Ocean będzie inspiracją dla innych artystów - w końcu w muzyce przebojowość i chwytliwość nie są najważniejszymi elementami, "kupić" słuchacza można w zupełnie odmienny sposób. Dla kogo jest ten album? Z pewnością zadowolą się nim osoby, które cenią w muzyce oszczędność treści i nienachalne aranżacje. Frank tym albumem zyskał sobie mnóstwo fanów. I ja mogę zaliczyć się do tego grona.

Ocena: 8/10

10 komentarzy:

  1. Podoba mi się Twój blog. Masz na niego ciekawy pomysł :) Dodaję do obserwowanych :) Może też zajrzysz do mnie ? Może spodoba Ci się mój blog ?
    http://doublecherryfashion.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajna recenzja niestety jednak nie znam tej plyty u mnie NN hot-hit-lista.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. hej na www.listamegaprzebojowalicia.bloog.pl jest nowe notowanie :) serdecznie zapraszam do glosowania :) niestety nie znam nikogo takiego :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny, emocjonalny, poruszający album. Tylko (a może aż?) tyle. "Bad Religion" miażdży.

    Nowa recenzja: "Avril Lavigne" Avril Lavigne (fizzz-reviews.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziwię się, że do tej pory jeszcze nie przesłuchałam tego albumu :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Płyty ostatni raz słuchałam albo w zeszłym roku, albo na początku tego. Dużo w pamięci mi nie zostało, choć Frank wydaje się być uroczym kolesiem.

    Nowa recenzja na http://The-Rockferry.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  7. U mnie nowy post, zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. True-Villain wróciła! Więcej informacji w nowej notce na blogu http://true-villain.blog.pl/. Serdecznie zapraszam!

    OdpowiedzUsuń